Lista utworów

sobota, 28 lutego 2015

Rozdział II

No i mamy nowy rozdział. Tak jak obiecałam jest dłuższy. Mam nadzieję, że Gabe w nim nie wydaje się być, aż taką sierotą jak w poprzednim rozdziale. Zdecydowałam się też pisać z punktu widzenia Victorii, mam nadzieję, że nie popełniłam błędu.
Zapraszam do czytania i szczerych komentarzy.

***
Gabrielle

– Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego postępujemy tak nieroztropnie?
     Głos Victorii wyrwał mnie z zamyślenia. Oderwałam wzrok od kropel deszczu pokrywających przednią szybę. Godzinę temu zaczęło padać i nie wyglądało na to, żeby ulewa miała się szybko zakończyć. Wycieraczki nie dawały rady, dlatego agentka zatrzymała samochód na poboczu i cierpliwie czekała, aż słońce wyjrzy zza chmur. Ale trwało to już dość długo i nawet święty by się zniecierpliwił.
– Co masz na myśli? - spytałam, udając niewiniątko, którym z pewnością nie byłam.
– Napadły nas jakieś stwory, a my zamiast zgłosić to odpowiednim władzom, jedziemy w miejsce, które według internetu nie istnieje, bo było zapisane na jakiejś kartce, która pojawiła się z naszyjnika? Dlaczego?
– Bo mam przeczucie. Możesz mnie oczywiście zostawić, ale składałaś przecież przysięgę, że będziesz mnie bronić. Obawiam się więc, że utknęłaś, moja droga przyjaciółko.
– Humor znowu Ci dopisuje, jak widzę... - mruknęła, spoglądając na mnie sceptycznie.
– Po prostu postanowiłam, że się zemszczę, a ty mi w tym pomożesz. Teraz z powrotem mam cel w
życiu, a dążyć do niego będę po trupach. Jest więc to raczej humor wisielczy.
– Brzmi złowieszczo. Wchodzę w to – na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Jeśli kochała coś bardziej od czekolady, to było to niebezpieczeństwo. Wtedy była w swoim żywiole. Tym bardziej, jeśli miała jakąś sierotę do ratowania. Tą sierotą zazwyczaj byłam niestety ja. Ale najwyższy czas się usamodzielnić i zacząć sobie sama radzić.
– Wiesz już coś o tym Obozie Herosów?
– Oprócz tego, że leży na Long Island? Nie – mruknęła, wpatrują się w ekran laptopa. Chyba właśnie przeglądała dane NASA w poszukiwaniu jakiś niezgodności.
– Popatrz – wskazała palcem punkt na ekranie. – Tutaj występowały przeróżne anomalia pogodowe. Kiedy padał deszcz, szedł huragan, sypał śnieg, zawsze to miejsce było omijane. Jakby miało swoją własną pogodę. Raz na tym terenie w czerwcu zaczął padać śnieg. Specjaliści pojawili się tam kilka razy, ale niczego nie znaleźli. Więc moim zdaniem, jeśli poszukujemy czegoś odchodzącego od normy, to właśnie jest tam.
– Okej, złóżmy, że masz rację. Co teraz? - spojrzała na mnie jak na wariatkę.
– To jakieś pół godziny drogi stąd. Pojedziemy tam, wpiszę w GPS współrzędne geograficzne i zobaczymy co tam jest.
     To był dobry plan. Ja przynajmniej lepszego nie potrafiłam wymyślić. W duchu podziękowałam Bogu, że pewnego dnia zesłał mi Victorię. Ja mogłam się wykłócać z ludźmi, cytować im zasady prawne, wynajdywać wszystkie argumenty za i przeciw, ale gdy trzeba było coś zrobić, ten ciężar zawsze spadał na Vic. Chyba na serio powinnam to zmienić.
– No to jedziemy.

***

˜– Nie podoba mi się to – mruknęła po raz dziesiąty agentka. Zgadzałam się z nią całkowicie.
     Las, po którym krążyłyśmy od dwudziestu minut był niepokojący. Nigdzie nie słyszałam śpiewu ptaków, a przecież był czerwiec. Zwierzęta już dawno powinny wrócić z ciepłych krajów, w których spędzały zimę. Drzewa rosły tu nienaturalnie równo, jak pionki na szachownicy. Pod stopami chrzęściły mi igły świerków, zahaczyłam raz nogą o krzak jeżyn. Słońce było zasłonięte chmurami, a przecież w Nowym Jorku był piękny, słoneczny dzień.
     Tu nie chodziło nawet o wygląd lasu, tylko o atmosferę, jaka w nim panowała. Strach, przerażenie, lęk. Niby podobne uczucia, ale każde inne. Czułam się tu niemile widziana, wszystko we mnie pragnęło uciec z tego miejsca. Czy ktoś o zdrowych zmysłach zakładałby tutaj obóz?
– Chodźmy stąd – jęknęłam błagalnie w kierunku przyjaciółki.
– Jesteśmy już blisko. Sprawdźmy, czy owy Obóz Herosów istnieje, a jeśli nie, to się stąd wyniesiemy. Tędy, proszę – zdecydowała, skazując ręką kierunek dalszego marszu.
Zaraz jednak zmarszczyła brwi.
– Nie, to niemożliwe. Co jest... - zerknęłam jej przez ramię. Kompas w GPS zaczynał wariować. Co chwila wskazywał inny kierunek wędrówki. To było dziwne. Agenci posiadali najlepszy sprzęt i byle co nie mogło go zniszczyć. Może kiedyś w pobliżu spadła kometa i dlatego stopień namagnetyzowania był tak wysoki, że kompas oszalał? Nigdy nie byłam dobra z fizyki.
– Mech – mruknęłam odkrywczo.
– Co?
– Nie potrzebujemy kompasu, mech zawsze porasta drzewa od północnej strony. A Obóz Herosów według GPSa, zanim nie ześwirował, był na wschód. Czyli tam – oznajmiłam dumna z siebie. Jednak podstawy survivalu się przydawały, choć ojciec był temu przeciwny.
– Wiem, ale ciągle zastanawiam się, dlaczego nawalił. Podobno wytrzyma temperaturę na minus stu stopni Celsjusza, przetrwa wypadek samochodowy, wybuch bomby, wycieczkę na Mount Everest i Rów Mariański. Dlaczego zepsuła się właśnie teraz. Będę musiała zgłosić reklamację...
     Przeklinając pod nosem agenta technicznego, skierowała się we wskazaną przeze mnie stroną. Nie uszła nawet kilku kroków, gdy przerwał jej przerażający ryk. Krew w moich żyłach zamarła na chwilę, aby sekundę później ruszyć z szaloną prędkością.
     Victoria odwróciła się, automatycznie wyjmując pistolet, przymocowany do pasa. W jednej chwili znalazła się przy mnie i razem zaczęłyśmy wypatrywać zagrożenia.
– Uciekajmy – zaproponowałam, nie miałam ochoty na spotkanie z mitologicznym potworem.
– To jest po części zwierzę. Drapieżnik. Jedyne co osiągniesz uciekając to to, że bestia urządzi sobie na ciebie polowanie – z zachodu coś nadchodziło. Słyszałam łamiące się gałęzie, ziemia drżała od kroków tego czegoś.
– Może to jeleń – zapytałam z nadzieją, żeby rozluźnić sytuację. Ciągle twierdziłam, że zaatakowanie przez mitologiczną bestię ma jakieś tygodniowe limity. Może jeden raz w tygodniu? Na miesiąc, rok? Najlepiej jedno spotkanie na całe życie.
– Nadzieja matką głupich. A giną zwykle głupcy. Jak krzyknę ,,już”, to masz uciekać na wschód. Może znajdziesz ten cały Obóz Herosów, wtedy pewnie będziesz bezpieczna.
– A ty? - miałam przeczucie, że to co usłyszę, wcale mi się nie spodoba.
– Ja zrobię to, co do mnie należy. Uratuję Ci życie po raz dziesiąty i skopię tyłek temu czemuś.
     Kłamała. Przynajmniej w tej drugie kwestii. Widziałyśmy już zarys sylwetki potwora na tle drzew. Był o wiele większy, niż monstra z Białego Domu. Coś mi mówiło, że pistolet i sztylety raczej się tutaj nie zdadzą. Z drugiej strony zostając, nie pomogę jej, tylko będę jej przeszkadzać.
     Musiałam znaleźć ten Obóz. Skoro żyją w takim otoczeniu, muszą wiedzieć jak pokonać te potwory. Jeśli znajdę mieszkańców tego miejsca, to może uda mi się uratować Vic. Ale musiałam zrobić to szybko.
– Jest – szepnęła agentka, celując z pistoletu prosto między oczy potwora. To był Minotaur. Zanim poszłam na studia, zaczytywałam się w przeróżnych mitach, dlatego rozpoznanie stwora nie sprawiło mi trudności. Ale uwierzenie, że jest prawdziwy, owszem.
      Mierzył jakieś dziesięć metrów wysokości i z cztery szerokości. Nie dało się go przeoczyć. Jego kopyta wielkością dorównywały kołom samochodu osobowego, rogi przypominały krowie, z tą różnicą, że były powiększone dziesięć razy. Cały był pokryty czarną sierścią, lśniącą lekko w lichym świetle słonecznym, które przedostawało się zza chmur. Składał się z samych mięśni, głowę miał byka, a z paszczy ciekła ślina. Jednym słowem był obrzydliwy. Byłam pełna podziwu dla samej siebie, że jeszcze nie zemdlałam. Tym bardziej, że w prawej ręce trzymał wielki topór, pokryty jakąś zieloną mazią. Może pozostałością na ostatnim śniadaniu? My z pewnością miałyśmy być obiadem.
     Rozległ się huk wystrzału i potwór zaskoczony cofnął się o krok. Chwycił pazurami pocisk, który utkwił mu między oczami, nie przebijając skóry. Minotaur ryknął i zamachną toporem. Na szczęście byłyśmy za daleko. Ostrze utknęło w pniu drzewa. Bestia pociągnęła je wściekle, wyrywając drzewo z korzeniami, które odleciało na jakieś trzy metry.
     Victoria wycelowała jeszcze raz i nacisnęła spust. Wszystkie kule uderzyły w to samo miejsce, gdzie powinno być serce, lecz nic nie zdziałały. Jego skóra była nie do przebicia.
– Tak nie da rady – mruknęła do siebie rudowłosa, odrzucając bezużyteczny pistolet i sięgając po sztylety. Ja natomiast odważnie chowałam się za jej plecami.
     Poleciał pierwszy nóż, a za nim kolejne trzy. I nic. Z wyjątkiem tego, że wyraźnie rozjuszyły bestię. Sama nie tolerowałabym zbyt długo dziewczyny, rzucającej we mnie jakimiś ostrymi wykałaczkami. Vic ścisnęła w ręce ostatni sztylet. Pewnie teraz żałowała, że namówiłam ją na zostawienie reszty w samochodzie. Bo co może nam się przytrafić w tak dziewiczym lesie, prawda? Jaka głupia byłam.
– Uciekaj, już! - wrzasnęła rzucając się w lewą stronę. Rozkaz to rozkaz, prawda? Do odważnych nie należałam, a musiałam znaleźć ten Obóz Herosów. Pobiegłam na wschód, modląc się, żeby Minotaur podążył za Vic, a nie za mną. Niebyt okej z mojej strony, ale ona potrafiła strasznie szybko biegać, skakać po drzewach jak wiewiórka. Dłużej przeżyje niż ja, miałam nadzieję, że wytrzyma, aż sprowadzę pomoc.
     Nie musiałam się martwić, że potwór pójdzie za mną. Victoria zadbała o to, rzucając mu w oko ostatnim sztyletem. Utkwił w gałce ocznej, póki nie został wyszarpnięty przez Minotaura. Ze zdumienie zauważyłam, że oko samo się naprawiało. On był niezniszczalny. Przynajmniej dla nas.
     Odwróciłam się i pognałam co sił w nogach, szukając jakiegokolwiek znaku, że w tym miejscu na wakacje przyjeżdżają ludzie na obóz. Byłam pewna, że Vic miała jakiś plan.


***
Victoria

Nie miałam żadnego planu.
     Wiedziałam tylko, że jak czegoś szybko nie wymyślę, zginę. Nie powinnam rzucać moim ostatnim sztyletem, tym sposobem pozbawiłam się całej broni, jaką przy sobie miałam. To była dla mnie nowa sytuacja. Nigdy nie uciekałam, zawsze likwidowałam przeciwnika bez najmniejszego problemu. Z tą różnicą, że owym wrogiem nie był Minotaur.
     Potwór biegł za mną, rycząc dziko i wymachując na wszystkie strony toporem. Na szczęście wyprzedzałam go o dziesięć metrów. Ale to wciąż za mało. Przyspieszyłam do granic swoich możliwości, dziękując w duchu nauczycielowi wychowania fizycznego w Akademii, który bezlitośnie mnie głębił. Być może przez to właśnie ratował mi życie. Jeśli przeżyję, zadzwonię do niego i podziękuję. Chociaż pewnie nie miał o mnie miłych wspomnień. Na przykład, kiedyś skonstruowałam nowy rodzaj bomby, która rozwaliła połowę uczelni. Całe szczęście, że agenci i adepci byli na ćwiczeniach w terenie i nie wliczając w to budynku, nikt nie ucierpiał.
     Gwałtowny ryk, przerwał potok wspomnień. Tak, lata spędzone w Akademii były jednymi z najlepszych mojego życia.
     Obejrzałam się za siebie. Minotaur utknął pomiędzy wiekowym dębem i świerkiem. Wykorzystując sytuację, dopadłam do wysokiej sosny i nie zważając na żywicę klejącą się do moich palców, zaczęłam wspinaczkę, wspomagając się grubymi konarami. Gdy byłam w połowie wysokości, usłyszałam cichy świst i rozrywający ból w udzie. Spojrzałam na nie i zakręciło mi się w głowie.
     Topór bestii tkwił wbity w drzewo, przecinając moją nogę. Krew lała się z rany, ale nie tryskała, więc miałam nadzieję, że tętnica udowa jest nieuszkodzona. Przesunęłam nogę odrobinę w lewo, aby uwolnić się od ostrza. Zacisnęłam usta i zagryzłam wargę, aby nie krzyknąć. Bolało bardziej niż jakakolwiek rana postrzałowa.
     Krzywiąc się boleśnie, podciągnęłam się i usiadłam na grubej gałęzi. Nie mogłam tu długo zostać. Chwyciłam brzeg koszuli, którą miałam na sobie i oderwałam pas materiału. Zawiązałam go powyżej rany, tworząc opaskę uciskową. Na nic więcej nie miałam czasu. Minotaur wciąż szarpał się z drzewami, jak w amoku. Może krew to spowodowała?
     Wstałam na chwiejnych nogach, opierając się ręką o pień. Oceniłam odległości do gałęzi drzewa rosnącego obok. Cztery metry. Normalnie dałabym sobie radę bez problemu, ale z zranioną nogą...
Odepchnęłam się, odbiłam od zdrowiej nogi i poszybowałam w powietrzu. Rękoma chwyciłam się drzewa, na którym wylądowałam. Zebrałam się w sobie i wykonałam następny skok.
     Tym sposobem pokonałam w ciągu kilku minut sporą odległość. Krew skapywała mi po nodze, ale nie słyszałam już pomruków bestii. Zgubiłam ją.
     Ześlizgnęłam się z drzewa, cicho jęcząc. Żałowałam, że nie wzięłam z samochodu apteczki pierwszej pomocy. Miałam nadzieję, że Gabrielle jest bezpieczna. Odciągnęłam Minotaura ile się dało, z tą nogą nie mogłam jej więcej pomóc.
     Ciężko oddychając, usiadłam na ziemi, opierając się o pień. Spojrzałam na nogę i skrzywiłam się automatycznie. Do rany dostały się kawałki kory i igieł. Bolało jakbym przechodziła jakieś męki piekielne. Jeśli przeżyję, co nie było pewne, z pewnością wda się zakażenie.
     Jeszcze raz przeklęłam brak apteczki. Nie mogłam nawet oczyścić rany. Odchyliłam głowę do tyłu, zaciągając się świeżym powietrzem. I wtedy to usłyszałam.
     Pośród cienia lasu, wszechogarniającej ciszy. Śpiew ptaków. Cichy, dochodzący od prawej strony. Był jak pieśń nadziei, wśród mroku i bezradności. Nie wiedziałam co robić, więc podniosłam się z ziemi i ruszyłam w tamtym kierunku. Może znajdę tam trochę wody do obmycia rany. Jeśli nie, to trudno. Zawsze lepiej jest umrzeć przy śpiewie ptaków, niż w ciszy.
     Drzewa rosły w coraz większej odległości od siebie, las się przerzedzał, tworząc średniej wielkości polankę. Ze zdumieniem zauważyłam, że słońce na nią nie jest zasłonięte chmurami, tylko przyjemnie ogrzewa mi twarz. Słyszałam śpiew ptaków, motyl przeleciał obok mojego ramienia. To była jakby mała oaza niezmąconego spokoju, pośrodku lasu pełnego przerażenia.
     Nagle na drugim końcu polanki zauważyłam małą sadzawkę. Teraz widziałam tylko ją, to był mój cel. Musiałam się napić, przemyć ranę. Woda była wybawieniem od śmierci. Na trzęsących się nogach, nie rozglądając się dookoła, ruszyłam w jej kierunku. Droga dłużyła się mi niemiłosiernie. 
     Kiedy wreszcie opadłam na kolana przy sadzawce, myślałam, że umrę. W głowie mi się kręciło, nogi nie czułam, ale jednak ból pozostał. Jęknęłam cicho, powoli wyciągając drżącą rękę w stronę wody. Tak blisko, jeszcze trochę...
– Co robisz?
     Cichy, zaspany, ale melodyjny głos. Zatrzymałam wyciągniętą rękę i obejrzałam się. Od upływu krwi, mącił mi się już wzrok. Zobaczyłam chłopaka, leżącego kilka metrów dalej i ziewającego. Wyglądał jakby zaraz miał zasnąć. Jednak z jakiś powodów przypominał mi trochę anioła.
Tak, anioł...
Przed moimi oczami pojawiła się ciemność i zemdlałam.

***
Gabrielle

     Co chwila odwracałam się za siebie, aby upewnić się, że nikt mnie nie goni. Nic. Minotaur najwyraźniej zainteresował się moją przyjaciółką. Miałam tylko nadzieję, że nic jej nie jest.
     Biegłam, co chwila potykając się o krzaki i pnącza. A potem zobaczyłam bramę. Wykonana z drewna, miała wysokość czterech metrów i napis ,,Camp Half-Blood”. Chyba znalazłam Obóz Herosów. Problem polegał na tym, że po drugiej stronie bramy wciąż ciągnął się taki sam las. Żadnych ludzi, zabudowań, żadnego życia. Może ten obóz istniał kilkaset lat temu, a teraz nieużywany się po prostu rozpadł?
     Zła na cały świat, kopnęłam belkę, podtrzymującą napis. Potknęłam się jednak i leżałam na ziemi jak długa, większość mojej skromnej osoby po drugiej stronie bramy. Podniosłam głowę, wytrzepując liście z włosów i oniemiałam.
     Tam, gdzie przedtem był las, teraz znajdowała się rozległa równina, z mnóstwem zabudowań. Z oddali widziałam sylwetki poruszających się ludzi, po mojej prawej stronie rosła wielka sosna, pod nią leżał jakiś materiał, a wokół pnia owinięty był...
– Smok! - wrzasnęłam cicho, lecz i tak kilka osób to usłyszało i skierowało się w moją stronę.
– Cicho! Jeszcze go obudzisz – odwróciłam się, aby spojrzeć na niską dziewczynę z zielonymi włosami, spiętymi w warkocz. Ubrana była w ogrodniczki uwalane ziemią i pomarańczową koszulkę z jakimś napisem. Dłonie w rękawiczkach trzymały jakieś sadzonki. Nie wyglądała mi na uczestnika obozu, chyba że istniał jakiś zjazd dla ogrodników. Miałam jednak ważniejsze rzeczy do roboty.
– Moja przyjaciółka jest po drugiej stronie ma kłopoty. Możecie coś zrobić z tym Minotaurem, który ją gonił?
Zielonowłosa otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. A może ze strachu?
– O nie, znowu... - jęknęła i zwróciła się do niskiego chłopaka po swojej prawej. - Mike, zabierz ją do Chejrona! Ja muszę powiadomić Clarisse!
Nie oglądając się za siebie, odbiegła w stronę jakiegoś czerwonego domu, otoczonego drutem kolczastym. Czy nie się wydaje, czy na dachu stoi armata?
– Chodź za mną – usłyszałam głos mojego przewodnika. Nie dałabym mu więcej niż piętnaście lat.          
      Miał brązowe włosy i pomarańczowe oczy. Nigdy takich nie widziałam, od razu skojarzyły mi się z ogniem. Chłopiec złapał mnie za rękę i pociągnął w stromę największego budynku. Śpieszyło mi się, aby uratować Victorię, ale nadal byłam nieufna. Te dzieci były dziwne. Każde inne, ale jednak coś je łączyło.
     Chłopak chyba zauważył moje wahanie, bo się zatrzymał i wyciągnął rękę w moją stronę.
– Jetem Mike od Hestii. Naprawdę nie musisz się martwić. Zaraz pomożemy twojej koleżance – dodał uśmiechając się słodko. Fajny dzieciak, ale co wspólnego z tym wszystkim miała grecka bogini? Chwyciłam jego dłoń, najwyższy czas się przedstawić.
– Miło mi. Ja jestem...
W ostatniej chwili uniknęłam lecącej w moją stronę piłki od koszykówki.
– Sorry! - przeprosił jakiś wysoki blondyn, chwycił zgubę i nie oglądając się więcej za siebie pobiegł do kolegów.
– Co za niewychowany bałwan. Co on sobie myśli, że...
Mike przewrócił oczami i pociągnął mnie w stronę drzwi domu z niebieską dachówką. Zapukał trzy razy, a gdy dostał zgodę, wparował do środka, a ja za nim.
– Chejronie! Panie D.! Znów pojawił się Minotaur. I ściga jej przyjaciółkę...
      Zaskoczona wpatrywałam się w prawdziwego centaura. Szczerze mówiąc, to powinnam się jakiegoś spodziewać. Minotaur, centaur, grecka bogini. Czemu by nie? Pasowało idealnie. Teraz tylko czekać na Cerbera.
     Centaur był ubrany w pomarańczową koszulkę ze znakiem jakiejś rockowej kapeli, miał lekko kręcone, brązowe włosy i ledwo mieścił się w pokoju. Głową dotykał sufitu. Właśnie otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale ubiegł go facet w hawajskiej koszuli.
     Mężczyzna miał zielone oczy, które patrzyły na mnie ze znudzeniem, przed sobą kilka puszek po coli i wyglądał śmiesznie. Inaczej się tego ująć nie dało.
– Znowu nowa? - burknął opryskliwie. - Słowo daję, jeśli popatrzeć na liczbę tych dzieciaków, można dojść do wniosku, że moje ukochane rodzeństwo nic nie robi, pomijając uwodzenie śmiertelników, w którym odnosi niebywałe sukcesy. Podobnie jak w stwarzaniu tych bachorów. A później ja się muszę z nimi użerać. I za co? Bo kilkaset lat temu przespałem się nie z tym, kim trzeba. Uważam, że...
– Dionizosie, pragnę Ci przypomnieć, że sam masz dwójkę dzieci. I nic by się nie stało, gdybyś raz na jakiś czas przestał narzekać. Mówiłaś, że co się stało z twoją przyjaciółką, dziecko? - zwrócił się do mnie centaur. Miał w sobie coś z ojca, któremu chcesz się ze wszystkiego zawierzyć.
– Jest gdzieś w lesie i goni ją Minotaur. Gdybyście mogli...
– Ta twoja koleżanka – przerwał mi facet w hawajskiej koszuli (nie, nie zamierzałam uwierzyć, że jest bogiem) – jest człowiekiem?
– Oczywiście! A czym innym...
– Ha! Bo widzisz, my ludzi nie ratujemy. Mają oni te wielkie blaszane pudła, niszczące moje winogrona, więc niech sami się ratują.
Centaur przewrócił oczami. Najwyraźniej był przyzwyczajony do zachowań wspólnika.
– Mike, idź zawołaj Clarisse i powiedz...
– Jestem, Chejronie – do pokoju weszła wysoka dziewczyna w zbroi i z mieczem w ręku. Miałam wrażenie, że zajmuje sobą połowę pomieszczenia.
– Dobrze, weź swoje rodzeństwo w znajdźcie w lesie przyjaciółkę yyyyy... Jak masz na imię, dziecko? - Chejron spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Westchnęłam cicho. Miałam nadzieję, że załatwię to szybko, ale wszystko się przedłużało.
– Gabrielle.
– Przyjaciółkę Gabrielle, którą prawdopodobnie goni Minotaur. Jest człowiekiem, więc może być w szoku...
– Nie będzie w szoku, może mi pan zaufać – prychnęłam i spojrzałam na nich ponaglająco. Przecież ten stwór mógł właśnie dopaść Vic, a my dyskutujemy jak na herbatce u cioci.
Chejron chyba zauważył moje spojrzenie i nie drążył dalej tematu.
– Zabijcie Minotaura w miarę możliwości i przyprowadźcie tutaj tę przyjaciółkę. Jestem pewien, że jest ranna.
Clarisse skinęła głową i wyszła. Ignorując pana D. i centaura, wybiegłam za nią. Mike ciągle mi towarzyszył.
– Czekaj, idę z tobą!
– Będziesz tylko przeszkadzać. Usiądź na tyłku i nie plącz się pod nogami, jeśli łaska – odparła, nie zwalniając nawet kroku. Ze wszystkich stron zbiegli się nastolatkowie ubrani podobnie jak ona. Ściskali miecze, włócznie, noże. Co to było za miejsce?! Miałam już pewne podejrzenia, ale to przecież było niemożliwe.
– Ale to moja przyjaciółka...
     Nad całym Obozem rozległ się huk. Niebo jakby zaczynało pękać, jego kawałki spadały na ziemię. W ostatnim momencie Clarisse odepchnęła mnie w bok, ratując przed zgnieceniem.
– Bariera się rozpadła! - rozległ się gdzieś okrzyk. Zapanował chaos. Nastolatkowie biegali we wszystkie strony, znikąd pojawiały się miecze i sztylety, łuki i inna broń. A mimo to czułam, że panuje tu jakiś porządek, jakby każdy wiedział, gdzie dokładnie powinien się znajdować. Wszyscy ustawiali się w równym rządku, tworząc formację, którą kojarzyłam z filmów historycznych. Nie mogłam sobie przypomnieć jej nazwy.
     Z największego budynku wypadł Chejron z łukiem i strzałą założoną na cięciwę. Za nim wytoczył się pan D., trzymając w ręku jakąś laskę owiniętą winogronami.
– Kto tym razem? - burknął niezadowolony.
– Mike, zabierz stąd Gabrielle. Schowajcie się gdzieś! - rozkaz Chejrona przebił się przez hałas.             
     Chłopak chwycił mnie za rękę i pociągnął w głąb Obozu. Po raz trzeci. Czułam się jak małe, nieporadne dziecko. Dobiegliśmy do jakiś skał i ukryliśmy się za nimi. Odwróciłam się, aby zobaczyć co robi reszta. W samą porę, by zobaczyć potwora wyłaniającego się zza mgły, która niespodziewanie pojawiła się poza granicami obozu. Był wielki jak góra, cały pokryty jakąś zieloną mazią. Głowę miał zadziwiająco podobną do ludzkiej, jeśli zignorujemy jej wielkość. Plus wilcze zęby, brak warg i nosa, a zamiast uszu rogi jelenia. Czarne oczy patrzyły na przeciwników z dużą inteligencją. W dłoni trzymał maczugę nabijaną kolcami. Na jego czole była wyryta spirala, emanująca jakąś dziwną energią. Wyczuwałam ją nawet stąd.
– O nie... Tylko nie znak Hypnosa – jęknął przerażony Mike. Z kieszeni kurtki wyciągnął metalowe gwiazdki do rzucania. Chyba byłam jedyną osobą w tym towarzystwie, która nie miała broni.
– Dlaczego?
– Wytłumaczę Ci to najlepiej jak umiem. Musisz mi zaufać i uwierzyć. Jestem tu od niedawna, więc jeszcze nie wszystko ogarniam, ale cóż... Musisz widzieć, że greccy bogowie naprawdę istnieją, a my jesteśmy ich dziećmi, herosami. Przyciągamy swoją aurą potwory i trafiamy do tego Obozu Herosów, aby nauczyć się jak się bronić przed nimi. Czasem dostajemy misje, ale to teraz nieważne. Byłaś w stanie odnaleźć obóz, Gabrielle, ponieważ jesteś jedną z nas. Jesteś herosem. Wierzysz mi?
– Właśnie patrzę na jakiegoś mitologicznego stwora. To jasne, że ci wierzę.
Od strony bitwy dobiegł mnie wrzask Clarisse:
– Do boju, dzieci Aresa! Pokażcie mu, gdzie jest jego miejsce!
Rzuciła się na potwora, a za nią gromadka nastolatków z okrzykami bitewnymi. Mike odchrząknął, ponownie zwracając na siebie moją uwagę.
– Były dwie Wielkie Wojny. Z Kronosem i z Gają. Obie wygraliśmy, bogowie trochę nam pomogli. Przez rok był spokój, ale jakieś trzy miesiące temu coraz częściej zaczęły pojawiać się potwory. Hades zarzekał się, że nie pochodzą z Tartaru. A miesiąc temu pojawił się stwór podobny do tego tutaj. Miał na swoim czole symbol słońca. Nawet Dionizos nie potrafił go pokonać. Z Olimpem w czasie ataku nie było kontaktu. W końcu zaatakowały wspólnie dzieci Apolla. Dopiero wtedy to coś poległo. Bogowie badali tą sprawę i doszli do wniosku, że tą bestię mogą pokonać tylko dzieci wyznaczonego boga. Wiesz, Słońce to symbol Apolla. Kłopot polega na tym, że tych dzieci musi być co najmniej piętnaście, inaczej się nie uda. Warunki te spełniają tylko potomkowie Apolla, Hermesa i Aresa. Reszty jest za mało. Dwa tygodnie temu pojawił się następny. Tym razem ze znakiem Dionizosa. Panu D. i jego dwójce synów ledwo udało się pokonać tą poczwarę. Z innymi bogami także wtedy nie było kontaktu.
– Czyli można je pokonać, nawet jeśli jest dwójka dzieci, ale jest obecny bóg?
– Z tą różnicą, że jeśli owego boga nie ma na miejscu w chwili ataku, to podczas jego się nie pojawi. Coś go blokuje. A teraz potrzebujemy Hypnosa. Więc mogę powiedzieć, że to przegrana sprawa.
– A dzieci Hypnosa? - spytałam, przyglądając się, jak jeden z herosów odrzucony potężną maczugą uderza o ścianę różowego domku. Ze środka wypadła przerażona dziewczyna. Skrzywiłam się za współczucia.
– Mamy dwóch synów Hypnosa. Nolana i Vincenta. Vincent dołączył do nas trzy miesiące temu i nie wykazuje specjalnych zdolności, chociaż Hypnos się do niego przyznał. A teraz w dodatku się gdzieś zawieruszył. Widziałem, jak gdzieś rano wychodził. Równie dobrze może być martwy. A przecież go ostrzegaliśmy. Heros nie umiejący się bronić to martwy heros – skrzywił się przy ostatnim zdaniu.
– Jakie jest prawdopodobieństwo, że ten Nolan sam pokona potwora?
– Bez szans. Nawet gdyby cudem pojawił się tutaj Hypnos, to z jednym synem nic nie zdziała. Ale nie pojawi się, bo nie może.
– Wyjaśnij mi więc, dlaczego zamiast uciekać, wszyscy rzucają się na to monstrum?
Spojrzał na mnie zdziwiony. Chyba nie wzięłam czegoś pod uwagę.
– Jesteśmy Grekami. My nie uciekamy, w ostateczności giniemy w walce z honorem.
     Zatrzymałam dla siebie komentarz typu: co martwemu po honorze. Chybaby go tylko rozdrażnił. I tak już widziałam, jak z niepokojem wpatruje się w walczących herosów. Nerwowo zaciskał palce na gwiazdkach do rzucania, kropelka krwi spadła na trawę.
– Dlaczego nie walczysz?
– Jestem synem Hestii, bogini ogniska domowego. Nie lubię walczyć, to nie mój żywioł. Czasem chciałbym...
      Nie dowiedziałam się, czego czasem by chciał. Odgłosy bitwy nagle zamarły. Nie słyszałam już szczęku metali, okrzyków zachęcających do walki, poleceń Clarisse i lecących strzał. Pan D. przestał wykrzykiwać obelgi pod adresem wroga i walić go swoją laską po nodze.
     Znak Hypnosa na głowie potwora zaczął się jarzyć czerwienią. W zwolnionym tempie widziałam, jak jeden heros za drugim zamykają oczy i osuwają się na ziemię. Podobnie Dionizos i Chejron.
– Uśpił ich – usłyszałam obok siebie przerażony głos Mika. Na twarzy potwora pojawił się zadowolony z siebie uśmiech, odłożył maczugę na ziemię i sięgnął po pierwszego z brzegu herosa. Z przerażeniem obserwowałam, jak powoli podnosi go sobie do paszczy pełnej ostrych zębów. On go zamierzał zjeść!
– Nie!
     Nie wiem, dlaczego to krzyknęłam. To nie była odwaga. Może po prostu nie miałam ochoty na oglądanie kanibalizmu. Nie ważne, co mną kierowało. Istotne, że potwór to usłyszał i odrzucił w bok swoją przekąskę. Ruszył w naszą stronę.
– Victoria jest w lesie i goni ją Minotaur – przypomniałam sobie. Nie wiem, dlaczego w takiej chwili zaczęłam się zastanawiać, czy moja przyjaciółka żyje, zamiast martwić się o siebie. Mike usłużnie zawrócił moje myśli na właściwy tor.
– Ją to się nie przejmuj. Obawiam się, że jest znacznie bezpieczniejsza w lesie z Minotaurem, niż my tutaj.
Bestia zaryczała, jakby potwierdzając jego słowa.

***
Gdzieś w innym wymiarze, trzy miesiące wcześniej

     Młody mężczyzna z wściekłością patrzył na płonącą świątynię. Czarna szata łopotała na wietrze, tak inna od czerwieni płomieni. Cały kompleks, który panteon zbudował, był w ruinie. Wszędzie chaos. Dosłownie Chaos.
     Jednak plotki okazały się prawdą. Chaos, dotychczas podzielony na wiele kawałków, odrodził się. Teraz zamierzał zmieść świat z powierzchni ziemi, ale najpierw długo napawać się swoim straszliwym zwycięstwem. Pierwszą przeszkodą byli bogowie. Więc po krótkiej, z góry przegranej walce, wchłonął tych znajdujących się w tej świątyni, tym samym powiększając swoją nieskończoną moc.
Na niebie nie było widać gwiazd. Je też zabrał.
A teraz triumfował.
Nie zdając sobie sprawy, że zapomniał o jednym bogu. Bardzo sprytnym bogu.
– Zniszczę Cię. Będę oglądać twój upadek. Zatańczę na twoim grobie, śmiejąc się radośnie. Znajdę i obudzę Go, a znów świat zaleje światło. Znajdę tego, o którym zapomniałeś. Tego, o którym bliscy zapomnieli. Ale ja pamiętam i to będzie twoim upadkiem.

niedziela, 22 lutego 2015

Rozdział I

Jest rozdział pierwszy. Miałam go już od jakiegoś czasu, ale stwierdziłam, że trochę poczeka. Wiem, że Gabrielle jest w nim taką ciamajdą, ale w następnych rozdziałach to się zmieni. Będzie miała motywację, żeby działać. Nie jestem dobra w pisaniu jak to się stało, że herosi trafiają do Obozu, więc musicie przetrwać ten i następny rozdział. Potem będzie już lepiej. Proszę o szczere komentarze i zapraszam na nowy rozdział.

***

– Gabrielle, wstawaj! Szybko!
Nie lubiłam, kiedy ktoś mnie budził. A już na pewno, gdy robił to tak brutalnie. Nie wiedziałam, co się dzieje. Ale nie obchodziło mnie to. Chciałam się zwinąć z powrotem w kołdrę, skulić się pod nią i powrócić do krainy sennych marzeń, gdzie nikt nic ode mnie nie chciał. Victoria może i była moją najlepszą i zaufaną przyjaciółką, ale była także agentką FBI, odpowiedzialną za moje zdrowie i życie. A podobno sen to zdrowie, prawda? Albo może w tym przysłowiu była mowa o sporcie? Nie moja wina, że nie pamiętam. W końcu mam ADHD. Słabe, bo słabe, ale jest.
– Jeszcze pięć minut, Vic... - mruknęłam zaspana.
– Boże, Gabe, błagam Cię! One nas zabiją!
Momentalnie się ocknęłam. Spojrzałam na zegarek. Była trzecia nad ranem. I ktoś nas atakował. Nawet przez dźwiękoszczelne drzwi do mojego pokoju, słyszałam krzyki i nawoływania.
– One? Zamach przeprowadzają kobiety?
– To nie jest zamach! Ubieraj się szybko, musimy uciekać.
Oczy mojej przyjaciółki były pełne przerażenia, coś co często się nie zdarza. Victoria była wykwalifikowaną agentką, podczas kryzysowych sytuacji profesjonalizm brał górę nad strachem. Była najlepsza i do tego w moim wieku. Dlatego właśnie to ona mnie strzegła, zamiast jakiś facet z Secret Service.
Zerwałam się z łóżka i chwyciłam jakieś rzeczy z mojej szafy, nawet nie patrzyłam co biorę. Drzwi zatrzęsły się pod wpływem uderzenia.
– Gabrielle! - krzyknęła ponaglająco. Jakbym nie wiedziała, że muszę się śpieszyć. Szybko chwyciłam jakąś kurtkę, założyłam trampki. Pewnie wyglądałam strasznie w rozczochranych włosach i z worami pod oczami, ale mało mnie to obchodziło. Wcześniej też się tym nie przejmowałam, niby jako córka prezydenta powinnam się dobrze prezentować, lecz jeśli ludziom nie podoba się to, jaka jestem, to oni mają problem, nie ja.
Pewnie sobie myślicie, że nie zdaję sobie sprawy z powagi sytuacji. Błąd. Ja po prostu przeżyłam tyle zamachów na moje życie, że następny nie robi na człowieku takiego wrażenia. Zdajesz sobie sprawę, że najważniejszy jest spokój i opanowanie, a nie panika. Przyzwyczaiłam się, że Secret Service o wszystko zadba. No właśnie...
– Gdzie są ci faceci z Secret Service? Powinni mnie zabrać w bezpieczne miejsce. Powiem ojcu, żeby ich zwolnił. Nie wywiązują się ze swoich obowiązków.
Każdy, kto spotyka Vic, powinien wiedzieć, że jest cierpliwa, wybuchowa, niezbyt rozumie innych ludzi. Nie zdziwiłam się, że przestała nad sobą panować. Zaskoczyły mnie natomiast słowa, które wydobyły się z jej ust.
– Gabe, otrząśnij się! Zobacz co się dzieje! To nie jest zamach. Atakują nas potwory. Potwory, rozumiesz?! A Johna i Ricka nie ma tutaj, bo nie żyją! Prawdopodobnie jak twój ojciec!
Mój ojciec... Mój kochany tatuś, który kochał mnie bez względu na ADHD, co przecież wiązało się ze wstydem. Córka prezydenta USA ma ADHD? Skandal! On mnie jednak kochał, nie przejmował się opinią publiczną, wspierał mnie na każdym kroku. To dla niego przekroczyłam granice moich możliwości, miałam najlepsze oceny, a ostatnio dostałam się do Harvardu. A teraz miał nie żyć? Niemożliwe.
Otworzyłam drzwi na korytarz i rzuciłam się w stronę kancelarii, gdzie ostatnio widziałam ojca. Przeszłam tylko kilka kroków, do zakrętu, gdzie stanęłam jak wryta. Po całym korytarzu niczym porozrzucane lalki walały się ciała agentów Secret Service. Łzy popłynęły mi po policzkach, gdy zobaczyłam wśród nich Liama. Mężczyzna w średnim wieku był dla mnie jak wujek, którego nigdy nie miałam. Ale nie to przeraziło mnie najbardziej. Strachem napawała mnie ogromna bestia, stojąca na końcu korytarza. Wyglądała jak skrzyżowanie lwa nemejskiego i ogromnego pytona. A swoimi oczami, zwężonymi w szparki, patrzyła się prosto na mnie.
Nie potrafiłam się ruszyć. Jej wzrok hipnotyzował, wzywał do niej. Mimo przerażenia zrobiłam krok do przodu. Jakby na to czekała. Potwór rzucił się się do przodu, a ja zastanawiałam się czy śmierć jest bolesna. Czy właśnie tak musiałam zginąć? Właśnie teraz? Obraziłam sporo ludzi, zachowywałam się jak napuszona lala, wkurzając wszystkich dookoła. Myślałam, że przed śmiercią zdołam ich przeprosić. Kłóciłam się z bratem, nawet do mojej jedynej przyjaciółki odzywałam się, jakby była nikim. A to nie prawda. Ona, rodzice i mój młodszy braciszek byli dla mnie wszystkim. Nie okazywałam tego, to prawda. Ale żyjąc w świetle fleszy, ciągle prześladowana przez dziennikarzy nie mogłam tego robić. Świat zacząłby uważać, że jestem słaba. Może nawet stałabym się celem jakiegoś porwania? Dlatego, jako rodzina prezydencka musieliśmy się na zewnątrz odnosić do siebie z dystansem. Tak było bezpieczniej. Jednak w rzeczywistości było inaczej. Kochałam moją rodzinę, a ona kochała mnie.
Zamknęłam oczy, szykując się na śmierć. Nawet nie wiem, czemu nie uciekałam. Chyba nie byłam w stanie. Zawsze inni troszczyli się, dbali o moje bezpieczeństwo. A teraz okazało się, że nie potrafię nawet ochronić siebie. Chyba byłam żałosna. I nie zostało mi sporo czasu, aby to zmienić.
Nóż przeciął ze świstem powietrze, tuż obok mojego ucha. I utkwił w samym środku oka bestii. Istota zatrzymała się, łypnęła na mnie złowrogo i runęła na podłogę. Nie ruszała się.
– Pośpiesz się! Masz zamiar stać tutaj i się gapić?!
Krzyk Victorii wyrwał mnie z otępienia. Oczywiście, że to ona rzuciła nożem. Nikt inny nie miał takiego cela. Złapała mnie za rękę i pociągnęła w stronę okna. Chłodne powietrze przesycone dymem owiało mnie ze wszystkich stron. Do moich uszu dotarł dźwięk wystrzałów, najwyraźniej te potwory nie dorwały wszystkich. Spojrzałam w kierunku kancelarii prezydenta. Mój ojciec nie miał takiego szczęścia. Część budynku, w której przebywał była całkowicie zawalona. Przynajmniej mama i Thomas byli bezpieczni, z dala od zdarzeń nie z tego świata. Jednak agenci Secret Service nie musieli już bronić prezydenta. Ci co przeżyli, powinni uciekać. Też w końcu mieli rodziny, które się o nich martwiły.
– Vic, wydaj rozkaz, aby wszyscy się wycofali. Niech uciekają.
Gdy dziewczyna wydawała polecenia przez telefon, wyjrzałam przez okno. Pięć metrów niżej rósł gąszcz krzewów, przycięty na kształt cylindra. Nasz ogrodnik miał gust, ale też dziwne pomysły, które o dziwo wszyscy podziwiali. Tak czy siak czekało mnie miękkie lądowanie.
– Skończyłam. Skacz, na dole jest bezpieczniej niż tutaj.
Na potwierdzenie jej słów na korytarzu pojawiła się kolejna bestia, podobna do poprzedniej jak kropla wody. Może były bliźniaczkami? Mój mózg naprawdę kiepsko pracował.
Nie potrzebując dalszych słów zachęty, przerzuciłam nogi przez parapet i runęłam w dół. Krzaki zamortyzowały mój upadek, jednak i tak syknęłam z bólu. Powinnam ugiąć nogi. Agentka wylądowała obok jakąś sekundę później bez najmniejszych problemów. Według jej opowieści skakała z dwudziestopiętrowych budynków, ale nie wiem jak to możliwe.
Wstała i pobiegła w stronę garażu. Ruszyłam za nią. Całe szczęście, że byłam dobra z w-fu, bo inaczej nie miałabym szans na dotrzymania jej kroku. Jednak przerażenie dodawało mi sił i ostatecznie wyprzedziłam ją o kilka sekund. Myślę, że pobiłam swój życiowy rekord.
Drzwi do garażu okazały się otwarte. Nie pytajcie dlaczego. Ojciec uważał, że nie musi ich zamykać. Może miało to związek z liczbą ochrony, która krążyła po posiadłości. Żaden złodziej o zdrowych zmysłach nie przyszedłby tu kraść samochodu.
Victoria siadła za kierownicą i pochyliła się w poszukiwaniu odpowiednich kabelków. Klucze znajdowały się pewnie gdzieś pod gruzami. Otworzyłam bramę na całą szerokość i zajęłam miejsce pasażera. Po chwili samochód odpalił i moja przyjaciółka wyprowadziła go z garażu z szybkością i sprawnością, której pozazdrościłby jej niejeden rajdowiec.
Szybko oddaliłyśmy się od Białego Domu. Odwróciłam się, żeby spojrzeć na miejsce, w którym dotychczas mieszkałam. Miałam wrażenie, że już tam nie wrócę, a nawet jeśli będę zupełnie inną osobą. Cały budynek stał w ogniu, widziałam sylwetki uciekających agentów. Na dachu przykucnął jakiś stwór. Miałam wrażeniem, jakbym obejrzała jakiś film fantasy z udziałem potworów pożerających ludzi, a teraz śnił mi się koszmar. Dla pewności uszczypnęłam się z ramię. Bolało. Więc to nie sen...
– Co teraz robimy? - spytałam przyjaciółkę, gdy zatrzymała się na poboczu drogi. Jechałyśmy jakieś cztery godziny, każda pogrążona w myślach. Miałam nadzieję, że Victoria wymyślała jakiś plan.
– Nie wiem – spojrzała na mnie bezradnie zielonymi oczami. Jej rude kręcone włosy tworzyły na głowie stóg siana, zauważyłam też kilka liści wplątanych w kosmyki. Wyglądała jak siedem nieszczęść. A ja pewnie nie lepiej.
– Coś się dzieje, coś niewytłumaczalnego. Pewnie powinniśmy pojechać do głównej siedziby FBI, ale mam wrażenie, że to ciebie te stwory szukały. Jeśli tak, to będzie to pierwsze miejsce, w którym zaczną Cię szukać. Musimy się ukryć.
– Boże, moja mama! I Tommy! Przecież ich też dorwą. Daj mi komórkę, muszę zadzwonić i ich ostrzec!
– Uspokój się, Gabe. Byłam na szkoleniu i rozważaliśmy tam podobną sytuację. Co prawda nie braliśmy pod uwagę potworów, ale pomijając to, wszystko przypomina próbę porwania. W takiej sytuacji jestem zobowiązana zapewnić Ci bezpieczeństwo, ukryć Cię gdzieś przed wrogami. I nie, nie dam Ci zadzwonić, bo telefony można łatwo namierzyć. Twoja mama i brat zostali już poinformowani o zaistniałych komplikacjach i przeniesieni w strefę bezpieczeństwa. Nic im się nie stanie.
Ze zdumieniem wpatrywałam się w nią, kiedy z jej ust wypływał ten profesjonalny bełkot. Kto używa takiego słownictwa? W zaistniałej sytuacji? Jestem zobowiązana? Na pewno nie młodzież. Czasem Vic zachowywała się naprawdę nie na swój wiek. Obie miałyśmy siedemnaście lat, ale o ile ja byłam zwykłą nastolatką z wahaniami nastrojów, dziwnymi zachciankami i mającą resztę świata w głębokim poważaniu, moja przyjaciółka w kryzysowych sytuacjach (czyli bardzo często) przełączała się na tryb ,,super-agentka” w cytowała mi wszystkie formułki z akademii dla agentów, którą niedawno ukończyła.
– Skąd wiesz, że to mnie szukali?
– Bo jak biegłam do twojego pokoju, to usłyszałam, jak jeden z tych stworów syknął do agenta
,, Gdzie jest córka prezydenta?”. Przynajmniej tak mi się wydawało, trudno było go zrozumieć.
– Czego oni ode mnie chcą? I dlaczego zabili tatę? - poczułam, że w moich oczach gromadzą się łzy. To z mojej winy zginęli ci wszyscy ludzi. Stracili życie dlatego, że byłam w Białym Domu, tylko dlatego. Świat z pewnością nie był sprawiedliwy. Z trudem powstrzymałam szloch, który narastał w moim gardle.
– Nie wiem, ale się dowiem. Nie pozwolę, żeby...
Urwała nagle, gdy zorientowała się, że płaczę.
– Spójrz na mnie, Gabrielle – podniosłam na nią wzrok. Zawsze mi mówiła, że mam piękne oczy. Dla mnie były one po prostu dziwne. Jasnoszare, a wokół źrenicy dało się zauważyć złoto-srebrną obwódkę. Były niepokojące, idealnie nadawały się, aby przeszyć kogoś wzrokiem. W moim życiu było to bardzo przydatne. Włosy miałam jasnobrązowe, czasem wpadające w odcień czerwieni. Do tego jasnozielone pasemka. Niby córka prezydenta, a jednak nastolatka, prawda?
– Wiem, że jest Ci trudno. Straciłaś ojca, twoje życie rozsypało się jak domek z kart. Ja też przeżyłam szok. Ale musisz wziąć się w garść. Sama nie dam rady Cię uratować, jeśli te stwory Cię szukają. Musisz się opanować i mi w tym pomóc. Dowiemy się kim są, co się tutaj dzieje. Ale mi pomóż.
– Ale ja... Nie wiem czy dam radę.
– Znam Cię, Gabe. Jesteś moją przyjaciółką. Wiem, że nosisz wiele masek, prawie nigdy nie jesteś sobą. Wciąż udajesz kogoś, kim nie jesteś. Przed całym światem zimną osobę, egoistkę, zapatrzoną w siebie lalę, pewną swojej wartości. Ale taka nie jesteś. Przy rodzinie zachowujesz się nieporadnie, bo wiesz, że pomaganie Ci sprawia im przyjemność. Przedstawiasz się im jako nieśmiała osoba, z mnóstwem kompleksów, której trzeba poświęcić wiele uwagi. To także nie ty. Tak naprawdę jesteś odważna, lojalna, inteligentna, opanowana i pomysłowa. Zawsze dążysz do wyznaczonego celu, zawsze dopniesz swojego. Potrafisz odróżnić rzeczy mniej ważne od bardzo ważnych, umiesz myśleć z chłodną kalkulacją. Właśnie tej prawdziwej Ciebie w tym momencie potrzebuję. Pomyśl i powiedz mi: gdzie jedziemy?
Miała rację. Powinnam się opanować i zacząć myśleć. Na rozpacz i łzy przyjdzie czas później, kiedy będziemy już bezpieczne. Zastanowiłam się nad odpowiedzią. Gdzie mogłyśmy się schronić przed monstrami wyjętymi jak z horroru? Rodzina i przyjaciele odpadali. To był oczywisty cel. Nie mogłyśmy się zatrzymać w jakimkolwiek hotelu, ponieważ każdy dziennikarz znał moją twarz i z łatwością ją rozpozna. Czyli co? Miałyśmy wynająć mały domek w górach, na całkowitym odludziu i żyć tam do końca życia? Nie, wtedy nie miałybyśmy możliwości dowiedzenia się, kto za tym wszystkim stoi i o co tu chodzi. Musiało być jakieś inne wyjęcie...
Nagle poczułam na szyi ciepło, które w kilka sekund zaczęło mnie palić tak, że krzyknęłam. Srebrny naszyjnik w kształcie węża z rozłożonym kołnierzem, który dostałam od mojej mamy na piąte urodziny, żarzył się na biało. Zerwałam go z szyi i rzuciłam na przednią szybę. Rozległ się huk i pojawił się dym. Vic otworzyła okna, aby wpuścić trochę świeżego powietrza.
Naszyjnik leżał tam gdzie go rzuciłam. Nie jarzył się już upiornym blaskiem, wydawał się być nietknięty. Podobnie jak szyba. Po sile wybuchu spodziewałam się, że cała będzie popękana, ale nie było ani jednej rysy. Jedyną różnicą był biała karteczka, leżąca pod wisiorkiem. Wyciągnęłam przed siebie drżącą rękę i chwyciłam ją. Przeczytałam zawartość:
Long Island, Obóz Herosów
Czemu by nie? Potwory były dziwne, to też jest dziwne...
Wszystko się zgadza. Może tam znajdę odpowiedzi?


– Tam jedziemy – poinformowałam Victorię, podając jej białą kartkę.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Prolog

Zapraszam na prolog mojego opowiadania. Jeśli chcecie się coś więcej o nim dowiedzieć, zapraszam do zakładki Tematyka Bloga.
Nie przedłużając, zapraszam do czytania. Mam nadzieję, że się spodoba. Proszę o szczere komentarze.






***

Panie prezydencie! Już tu są! - drzwi otworzyły się z hukiem, gdy wpadł przez nie agent Secret Service. Jego służbowy mundur był w opłakanym stanie. Cały w strzępach, gdzieniegdzie można było zauważyć ślady krwi. Wszystkie naboje się wyczerpały, do obrony pozostał tylko nóż.
     Prezydent Michael Ormonde spokojnie podniósł się zza biurka. Pośpiech był złym doradcą. W sytuacjach kryzysowych trzeba było zachować zimną krew i trzeźwość myślenia. Mężczyzna miał doświadczenie, przeżył już kilka zamachów na swoje życie, dzisiejszy nie był niczym nowym. Jak się jest prezydentem Stanów Zjednoczonych, trzeba się liczyć z ciągłym zagrożeniem. Ale najważniejsze było bezpieczeństwo rodziny.
– Spokojnie, Anderson. Czy moja żona i dzieci są bezpieczne?
– Panie prezydencie, to nie jest zwykły zamach! Nikt nie jest bezpieczny. Te stwory... ja nie wiem, co to jest.
–Stwory?
–Właśnie, wyglądają jak skrzyżowanie...
   Za drzwiami kancelarii rozległ się pełen przerażenia krzyk. Po chwili ucichł, zastąpiony upiornym warczeniem. Prezydent cofnął się do biurka i wyjął z szuflady dwa pistolety. Jeden z nich rzucił agentowi, swój odbezpieczył.
– Najpierw mi powiedz co z moją żoną i dziećmi – jego głos nieznacznie drżał. Pojął już powagę sytuacji.
– Pańska żona i Thomas przed chwilą zostali ewakuowani z parku rozrywki, gdzie pojechali świętować urodzimy pańskiego syna. Są teraz w drodze na lotnisko, a stamtąd do Sydney.
– A Gabrielle?
– Przykro mi. Kilka minut przed atakiem straciliśmy kontakt z nią, jak i z jej agentką. Była w swoim apartamencie, jest on w głębi Białego Domu, więc może te stwory jeszcze tam nie dotarły...
– Miejmy nadzieję. Idzie tu.
     W tej samej sekundzie, jakby na potwierdzenie słów szefa rządu, drzwi wyleciały z zawiasów. Wśród kłębów dymu, które wtargnęły do pomieszczenia, pojawiła się istota nie z tego świata. Ciało z wyjątkiem głowy i ogona należało do lwa. Ale nie jakiegoś zwykłego lwa. Potwór był wielkości słonia, a jego sierść brązowa, jakby zrobiona z jakiegoś metalu. Głowa i ogon bestii należały do gigantycznej kobry. Szyja miała jakieś trzy metry, ostre zęby i rozdwojony język ze ściekającym z niego jadem, były doskonale widoczne.
     Jeśli ktoś kiedyś zapytałby Michaela Ormonde, jak wygląda śmierć, odpowiedziałby, że ma czarną pelerynę, kosę i bladą twarz. W tym momencie zmienił zdanie. Śmierć stała bezpośrednio przed nim. Nie robiła sobie nic z gradu kul, którymi zasypali ją dwaj mężczyźni. Odbijały się one od pokrytego łuskami ciała, nie robiąc żadnej krzywdy. Nie było ucieczki.
    Pistolet przestał strzelać. Magazynek został opróżniony. Bestia podniosłą ogon, zakończony ostrym szpikulcem, z niego także spływał jad.
     Michael Ormonde stał jak zamurowany i patrzył, jak się do niego zbliża. Wydawało mu się, że wszystko dzieje się w spowolnionym tempie. Pomyślał o synu i żonie, którzy byli bezpieczni. O córce, która pewnie zaraz zginie, o ile jeszcze żyje, o wszystkich agentach, którzy oddali życie, broniąc jego rodzinę. O przyjaciołach, o których w tych czasach tak trudno...
– Panie prezydencie!
Zapadła ciemność.





Początek

Postanowiłam zaryzykować i stworzyć nowego bloga. Ta historia będzie oparta na książkach Ricka Riordana ,,Percy Jackson" i ,,Olimpijscy Herosi". Będą tu występować niektóre postacie z książki, ale w większości będą wymyślone przeze mnie. Zamieszam sporo namieszać w tej historii, sprawić, żeby różniła się od innych, więc uwaga! Może być skomplikowanie.
Jeszcze dziś zapraszam na prolog.
Szablon by Selly